Przesłanie dla Młodzieży



Pani Maria zapytana przez nas o jakieś przesłanie dla młodzieży mówi:


,,Ja to takie mam swoje przemyślenia… Obowiązkiem naszym (ludzi z doświadczeniem II wojny światowej) jest przekazać młodzieży nasze wspomnienia. Jednak młodzi nie powinni żyć polską martyrologią, ale muszą umieć stworzyć nowa, świeżą Polskę, która nie będzie bazowała na martyrologii i będzie Polską sprawiedliwą dla wszystkich. Wiem, że czasami młodzież nie chce słuchać tych wspomnień i całej tej martyrologii. Wy, młodzi, musicie żyć swoim życiem, ale trzeba znać jego fundament.

Czy młodzież potrafi żyć? Czy młodzież się nie zagubi w tej pogoni za pieniądzem?" Zadaje retoryczne pytanie Pani Maria.

,,My zaczynaliśmy kompletnie od zera. Nawet kawałek mydła potrafił nas cieszyć… A teraz? Wszyscy chcą mieć od razu piękne mieszkania z dobrym wyposażeniem, lodówką, telewizorem..."

Ja już mogę umierać…

W zasadzie uważam, że miałam szczęśliwe życie… Ja się śmierci nie boję… Ja już mogę umierać…

Pani Mario!

Jesteśmy zaszczyceni, że mogliśmy poznać Panią i całą tą niesamoitą historię. Podziwiamy Pani optymizm i odwagę. Życzmy zdrowia, radości z dzieci i wnuków. Wszystkiego dobrego!

Historia Jerzego Jętkiewicza, brata Pani Marii.

W czasie okupacji Jerzy należał do konspiracji i szkolił się w podchorążówce. Szkolenia odbywały się w domu rodziny Jętkiewiczów przy Twardej 11. Pewnego dnia dowiedzieli się o wielkiej wsypie i chłopcy z podchorążówki musieli się rozproszyć, żeby nie dać się aresztować. Jerzy razem z kilkoma kolegami uciekł do Wilna. Tam zaangażował się w partyzantkę wileńską najpierw pod dowództwem gen. Piaseckim, a później gen. Łopaszką. Patrolowali Wilno i Puszczę Augustowską. Jerzy został lekko ranny w rękę i kurował się u ciotki w Wilnie. Miał zakaz wychodzenia z domu, ale pewnego dnia zszedł na dół po papierosy do kiosku i tam został zgarnięty w łapance ulicznej. Został wywieziony w głąb Niemiec do obozu.

„On był bardzo odważny i lubił ‘szpanować’ ” - mówi z uśmiechem Pani Maria. Uciekł z obozu, wsiadł w pociąg, zastrzelił SS-mana z jego pistoletu. Później przebrał się w jego mundur, a swoim płaszczem zakrył zabitego Niemca. „Wysiadł w Warszawie i jak gdyby nigdy nic przyszedł do nas do domu na Twardą 11. Jak mama go zobaczyła, to od razu zemdlała. W gnieździe konspiracji zjawia się nagle SS-man…”- Pani Maria przedstawia nam sytuację.

„Jerzy strasznie się rwał do Powstania i chciał walczyć za wszelką cenę. To nie był tylko patriotyczny obowiązek, ale i dobra rozrywka”- wspomina Pani Maria. Walczył tam bardzo bohatersko, pomagał wywozić rannych z terenów walk powstańczych.

„Jerzy był bardzo przystojny. Uwodził dziewczyny ubrany w pelerynę podhalańską i kapelusz” - wspomina z uśmiechem Pani Maria.

Po Powstaniu znalazł się w oflagu i stamtąd uciekł. Udało mu się nawiązać kontakt z rodziną i przybyć do Płocka. Po dwóch dniach został zaaresztowany przez UB. Trzymali go w więzieniu przez kilka miesięcy. „Jerzy miał w depozycie trochę pieniędzy i zegarek i dał komendantowi depozyt w zamian za podpisanie zwolnienia. Wrócił do domu i pokazał mamie zwolnienie z więzienia. Niestety, musiał jak najszybciej uciekać”. Rodzina zapakowała mu do walizki bieliznę na zmianę, trochę pieniędzy i Jerzy wyruszył w drogę.

Po 3 dniach przyszła widokówka z Czechosłowacji. „Nie wiedzieliśmy, jak tam się dostał. W ogóle nie wiedzieliśmy, co działo się z Jerzym po wyjeździe z Płocka”.

Pani Maria wie teraz, że z Czechosłowacji przedostał się do Anglii, gdzie skończył Akademię Wojskową, a później wyjechał do Francji. Tam spotkał się ze sławnym pianistą Karolem Małcużyńskim. Karol przyjechał do Milanówka i opowiedział nam, że spotkał Jerzego we Francji oprowadzającego francuskie wycieczki (mimo tego, że w ogóle nie uczył się wcześniej francuskiego). Z Francji pojechał do Włoch, skąd też wysyłał widokówki.

Co robił i z czego żył? Jak podróżował i gdzie był pozostaje zagadką.

Wiadomo, że w 1950 roku postanowił wrócić do Polski. Zanim skontaktował się z rodziną został pojmany przez UB i postawiono mu zarzut uczestnictwa w partyzantce wileńskiej i współpracy z francuskim wywiadem. Jak później się okazało, na przesłuchania był brany o godzinie drugiej w nocy. Jedynym znakiem dla rodziny, że Jerzy jest w Warszawie były „odwiedziny” agenta UB który wypytywał o niego. Jerzy został rozstrzelany w 1953 roku w więzieniu na ulicy Rakowieckiej w Warszawie, mimo że nie przyznawał się do większości zarzutów. Takie były metody działania reżimu. „Oprócz jednego sygnału [wizyta agenta UB] nie wiedzieliśmy, co się dzieje.” Sąd skazał Jerzego na karę śmierci i utratę mienia. „Do domu przyszedł nakaz o przepadku mienia. Pytaliśmy się, o co chodzi i czemu tak się dzieje. Urzędniczka powiedziała, że to jest dokument dołączony do aktu zgonu. Tak się dowiedzieliśmy o jego straceniu. Zaczęliśmy wtedy szukać miejsca pochówku.” Mąż Pani Marii nawiązał kontakt z przedstawicielami więziennictwa i dowiedział się, że w tym okresie chowali zabitych na Warszawskim Cmentarzu Wojskowym. Mąż Pani Marii spotkał się z grabarzem, który wskazał miejsce zakopania zwłok pomiędzy trzema małymi modrzewiami. Od tej pory starał się o zezwolenie na grób ziemny i postawienie płyty pamiątkowej. „Mąż narażał swoją reputację i swoje stanowisko, ale po 20 latach udało nam się uzyskać pozwolenie na grób.”- wspomina Pani Maria.

Święta musiały być!

Pani Maria zapytana przez nas o życie w czasach wojny odpowiada:

Było bardzo ciężko. Ojciec nie miał pracy, a matka nie pracowała, bo wtedy kobiety w ogóle nie pracowały. U nas w domu było bardzo dużo ludzi przygarniętych, dwie studentki, różni ranni, których trzeba było przechować...

W domu urządzaliśmy kilka konspiracyjnych Wigilii. Jedną pamiętam szczególnie. Chłopcy przynieśli wielką choinkę, a sanitariuszki robiły ozdoby na tę choinkę. Ozdoby były bardzo ładne i przedstawiały różne sceny rodzajowe z życia konspiracji. Choinka przystrojona była biało-czerwonymi wstęgami, a na górze przyczepiony był Biały Orzeł. Wigilia była bardzo udana. Ktoś przyniósł trochę grzybów, ktoś przyniósł kartofle. Było 10 chłopaków i 10 dziewczyn. Wszyscy zostali na noc ze względu na godzinę policyjną. Śpiewaliśmy kolędy, patriotyczne i partyzanckie pieśni. Rano rozchodzili się pojedynczo. Święta musiały być!

Żegota trochę wspomagała, ale pieniądze nie były bardzo duże. Pochodziły z konspiracyjnych składek w kraju.

Było głodno, ale bardzo ciepło. Janka do tej pory wspomina, że dzieliliśmy się z nią ostatnim kawałkiem chleba.

On go nawet nie znał!

Janeczka była bardzo zdolnym dzieckiem. W Płocku od razu poszła do 3 klasy. Wcześniej Pani Maria z Matką uczyły ją w domu czytać, pisać i liczyć. Pierwsze dwie klasy szkoły podstawowej miała opanowane. W Milanówku skończyła podstawówkę i poszła do gimnazjum.

Brat Pani Róży - Wuj Janki, Zwanzigar, zaczął szukać swojej rodziny w Polsce przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Napisał list do siedziby MCK w Zurychu. W tym samym czasie Ojciec Pani Marii napisał do niego list na adres, który Pani Róża dała Matce Pani Marii przed śmiercią. Zwanzigarowie już nie mieszkali pod tym adresem, ale list powędrował do MCK w Zurychu. Tam te listy się spotkały i udało się nawiązać kontakt z Wujostwem Janki. „Oni bardzo pomagali w wychowaniu Janki. Głównie polegało to na przysyłaniu paczek żywnościowych, ale bardzo często były one rozkradane przez celników. To było okrutne, kiedy dostawaliśmy paczkę z Ameryki, a w środku były kamienie”- śmieje się gorzko Pani Maria.

Pani Maria poszła do liceum im. Stanisława Małachowskiego w Płocku. W czasie wojny Niemcy urządzili tam stajnie dla koni. „Cała młodzież się skrzyknęła i oczyszczaliśmy budynek szkoły. Uczyliśmy się bez podręczników i notatek. W tym liceum zrobiłam maturę.”

W 1955 roku rodzina Jętkiewiczów wróciła do Milanówka.

„Dopiero w 1963 r. dostałam mieszkanie spółdzielcze w Warszawie. Bardzo chciałam dostać się na medycynę, ale mnie nie przyjęli z powodu mojego brata, który był za granicą. Później pracowałam w Polimexie, ale wyrzucili mnie, kiedy dowiedzieli się o moim bracie.” To był bardzo gorący okres. Zwalniani z pracy byli nie tylko ci, którzy mieli jakikolwiek kontakt z kimś poza krajem, ale też ci, którzy kształcili się za granicą.

„Później wyszłam za mąż i odchowałam dzieci. Dostałam pracę w biurze projektów i przepracowałam tam 35 lat.” - opowiada bez szczegółów Pani Maria. Mąż Pani Marii był prawnikiem. Skończył prawo i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. „Kiedy składał aplikację do prokuratury, to odrzucili jego kandydaturę, bo ja miałam brata za granicą. On go nawet nie znał! To był takie absurdy, które odciskały się wtedy na wszystkich”- uświadamia nas Pani Maria.

Trzymali nas tam całą dobę.

„W Płocku czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Ojciec znalazł pracę u Niemca Neumanna” - mówi Pani Maria.

Pani Maria z Matką musiały pójść na posterunek gestapo, żeby się dać zarejestrować, bo przyjechały z Warszawy. „To było straszne przeżycie. Trzymali nas tam całą dobę. Matka mówiła, że nie może pracować, bo jest chora, a ja nie miałam jeszcze 16 lat, więc obowiązek pracy mnie nie obejmował.” - wspomina Pani Maria.

Jak 9 grudnia skończyłam 16 lat to od razu pojawił się nakaz pracy do stoczni rzecznej nad Wisłą. Miałam tam zakładać nity. A ja byłam taką małą dziewczynką, gdzie ja do pracy w stoczni?”- śmieje się pani Maria. „Niemka, która była odpowiedzialna za zatrudnienie, była straszną łapowniczką. Wuj kazał gosposi uprać i dostarczyć jej firanki. Nakaz pracy gdzieś przepadł.”- mówi z uśmiechem Pani Maria.

Płock przed wojną był bardzo licznie zamieszkiwany przez żydowską finansjerę. Z dziesięciotysięcznej społeczności przetrwało tylko kilka osób, które zgłosiły się na gestapo i cudem ocalały. „Za pacyfikację getta płockiego odpowiedzialny był ten sam Niemiec, który zatrudnił Ojca. Był strasznie łasy na wszystkie bogactwa, które zostały po żydowskich finansistach. Zabierał wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.” -mówi z niesmakiem Pani Maria.

W marcu 1945 roku do Płocka wkroczyli Rosjanie. Neumann wyjeżdżał z Płocka w ostatniej chwili. Już widzieliśmy wojska rosyjskie, a on zaprzęgał wóz węglowy i uciekał. Nie uciekł jednak daleko. Na rogatkach płockich złapali go chłopi, którzy wiedzieli, kim był i zatłukli go cepami. „Przed wyjazdem Neumann dał mojemu Ojcu klucze do mieszkania. Twierdził, że jeszcze wróci do Płocka”- mówi Pani Maria.

Ojciec Pani Marii, póki nie dostał przydziału na to mieszkanie, nie chciał się do niego wprowadzać. Mieszkanie było parterowe, więc szabrownicy rozkradli to, czego nie zabrał Neumann. W mieszkaniu zostały tylko meble.

Po wojnie Ojciec pani Marii dostał pracę w Starostwie. „Uruchamiał różne fabryki okradzione z urządzeń przez Rosjan. Pieniądze nie miały większej wartości, więc płacili mu w deputatach (czasami chlebem albo innymi produktami). Tak przetrwaliśmy ten najgorszy okres”- opowiada Pani Maria.

Kiedy tam dotarliśmy, to okazało się, że jest nas aż 11 osób!

„Nie wiedziałam, czy matka i Jerzy przeżyli Powstanie. Co jakiś czas dochodziły nas słuchy o krwawych zajściach w Kolonii Staszica. Pytałam się jednej z przypadkowych uciekinierek, co się tam dzieje. Powiedziała tylko „proszę pani… tam jatka była.”” W tym czasie Matka Pani Marii razem z grupką ocalałych przeszła przez Pole Mokotowskie (przeprowadzeni przez Jerzego przez pole kapusty i ogródki działkowe) i zatrzymali się na wysokość Politechniki Warszawskiej.

Zostali rozlokowani w gmachu Architektury przy ulicy Lwowskiej, gdzie Batalion Radosława „przygarnął” Batalion Odwet.

„Mama przysłała na Twardą łącznika, który zobaczył mój napis kredą na murze i dzięki temu udało nam się spotkać” - opowiada Pani Maria.

Pani Maria uciekała razem z rodzicami, Jerzym i Janką, czołgając się przez wykop w Alejach Jerozolimskich. Dotarli do mieszkania przyjaciela Ojca Pani Marii - Aleksandra Janowskiego (krajoznawca, założyciel Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego). „Nie zatrzymaliśmy się tam długo, ponieważ ten dom również został zbombardowany. Mama znalazła w mieszkaniu na Lwowskiej jeden pokój u znajomych i tam mieszkaliśmy do końca powstania” -opowiada Sprawiedliwa.

„Po upadku Powstania 8 października wyruszyliśmy z Lwowskiej na tułaczkę. Musieliśmy się przekradać i dzięki przemytnikom udało nam się dostać do Rzeszy. Ojciec miał zezwolenie na pracę, co w jakimś stopniu nas chroniło”- wspomina Pani Maria.

Rodzinie Jętkiewiczów udało się dotrzeć do Płocka. Zatrzymali się u brata Mamy, który mieszkał tam od dłuższego czasu. Brat Matki Pani Marii-Mieczysław był wysiedlony ze swojego domu i razem z żoną i trójką dzieci mieszkali w drewnianej nadbudówce nad kurnikiem (2 pokoje i kuchenka). „Kiedy tam dotarliśmy, to okazało się, że jest nas aż 11 osób! Wuj, ciotka, trójka dzieci, w tym jedno niemowlę, gosposia z córką, mama, ojciec Janka i ja”- śmieje się Pani Maria. Matka Pani Marii uprzedziła Wujka Mietka, że Janka jest uratowanym dzieckiem żydowskim i pytała się wuja czy się nie boi. „Wuj był bardzo honorowym człowiekiem i powiedział. że skoro moja siostra uratowała dziecko żydowskie, to i on musi mieć w tym udział”- wspomina Pani Maria.

Od tego czasu osiwiałam

Powstanie Warszawskie, Zryw przeciwko niemieckiemu okupantowi stał się faktem. Uważam, że dyskusja nad słusznością powstania jest tutaj niewskazana. Zamiast tego chciałbym się skupić na Sprawiedliwej i jej historii z tego okresu.

Matka pani Marii razem z bratem poszła do batalionu ‘Odwet’. Cały oddział powstańców został zakwaterowany w Kolonii Staszica, w prywatnych willach.

Matka była komendantką sześćdzisięcio osobowego oddziału Sanitarnego, a Jerzy brał udział w bezpośredniej walce.

„1 sierpnia 1944 odprowadziłam matkę na tą Kolonię i szybko wracałam do domu żeby tam zostać z Ojcem (chorym na astmę) i Janką”- opowiada z przejęciem Sprawiedliwa – „Podczas powstania nabrałam odpowiedzialności za Jankę która przez cały czas bombardowań trzymała mnie za spódnice. Starałam się nie okazywać strachu, żeby Jance dodać odwagi..”

18 sierpnia dom na Twardej 11 został zbombardowany. „Kiedy się ocknęłam zorientowałam się, że jestem uwięziona w innej części korytarz piwnicznego, niż ojciec i Janka. Od tego czasu osiwiałam. To jest moja pamiątka po powstaniu... Ojciec wiedział, że tam jestem i wkrótce zostałam wydobyta spod gruzów. Pani Maria przerywa na chwile swoją opowieść. Po wyjściu z gruzów weszłam po kuchennych schodach do naszego mieszkania i tam szukałam czegoś, co mogło by się nam przydać. Widok był straszny. Poprzewracane szafy i zburzone ściany... Wzięłam Krzyż, który mój pradziadek miał w 1863 roku podczas Powstania Styczniowego, listy z Sybiru i jakieś drobiazgi. Wyruszyliśmy na ulicę Sienkiewicza. Matce zostawiłam napis kredą na murze, gdzie ma nas szukać. Na Sienkiewicza przechowali nas znajomi uciekinierów, których chowaliśmy kilka dni wcześniej. Tam dostaliśmy możliwość noclegu w piwnicy”

Tak ją wyszkolili, że ona ten katechizm zna lepiej niż ja

Zofia Kossak-Szczucka kazała, zgodnie ze swoją zasadą (uratowane dzieci stają się dziećmi Kościoła), ochrzcić Jankę. Pani Maria wspomina: „Mama chciała, żeby to była przemyślana decyzja Janki, chociaż wiedziała, że ochrzczenie jej zmniejszy ryzyko zagrożenia dla naszej rodziny przez prawdziwe dokumenty wydane przez kościół”. Zofia Kossak przekonała oczywiście rodziców pani Marii.

Syn Zofii Kossak - Witold i Jadzia, łączniczka, córka Cata Mackiewicza, zobowiązali się, że przygotują Jankę do chrztu i będą jej rodzicami chrzestnymi. „Tak ją wyszkolili, że ona ten katechizm zna lepiej niż ja” - śmieje się Pani Maria. Janka została ochrzczona w kościele Wszystkich Świętych w Warszawie.

Obawy lekarzy i rodziców Pani Marii, że Pani Róża zarazi Jankę potwierdziły się. Janka zaczęła chorować. „Janeczka strasznie kasłała i okazało się, że ma kawernę w płucach wielkości renklody” mówi z przejęciem Pani Maria – „Rodzice postanowili umieścić ją w Otwocku w sanatorium przeciwgruźliczym. Janka została tam na 2 turnusy. Dojeżdżałyśmy tam do niej i dowoziłyśmy jedzenie. Pomimo jej protestów została tam przez pół roku, ale została skutecznie wyleczona”.

Janka wróciła do domu i na wiosnę 1944 roku dołączyła do grupy przygotowujących się do I komunii świętej. Sąsiedzi ich dzieci nie przejęli się specjalnie obecnością Janki w tej grupce i potraktowali ją normalnie.

W lecie 1944 roku Pani Maria wyjechała na praktyki rolne do majątku ziemskiego państwa Kawińskich. Była to unik przed Niemcami, którzy zabierali ludzi do pracy. Miała tam spędzić dwa miesiące, ale została tylko miesiąc. Ojciec przyjechał po nią razem z bratem. Cała Warszawa przygotowywała się do Powstania.

„Państwo Kawińscy wyposażyli nas w duża ilość jedzenia, którą od razu po powrocie do Warszawy oddaliśmy żołnierzom AK. Podczas Powstania znowu cierpieliśmy głód, ale żołnierze bardziej potrzebowali tej żywności” - tłumaczy nam Pani Maria.

„Tuż przed Powstaniem Warszawskim odbyło się moje bierzmowanie. Na trzecie imię wzięłam sobie Zofia. Zofia Kossak-Szczucka była moim idolem”- przyznaje się nam Pani Maria.

Dla nas było to oczywiste...

Wszystko toczyłoby się normalnie, gdyby nie to, że Pani Róża zaczęła chorować. Lekarz sprowadzony przez matkę stwierdził, że to gruźlica i trzeba chorą wywieźć na wieś. Pani Róża i Janka zostały umieszczone w Milanówku, w domku letniskowym. Pani Róża trzymała Jankę blisko siebie i Janeczka się zaraziła. Po 1,5 miesiąca matka pani Marii zabrała je z Milanówka i od razu umieściła panią Różę w Szpitalu Dzieciątka Jezus. „Lekarze i siostry zakonne bardzo czule się tam nią zajmowały. Matka gotowała jej różne specjały, których my nie mieliśmy nawet w domu. Dla nas było to oczywiste”- mówi pani Maria.

Na łożu śmierci Pani Róża wyznała matce pani Marii, że ma w Ameryce brata o nazwisku Zwanzigar. Wyjechał tam w wieku 16 lat. Matka dostała od Pani Róży jego adres, żeby po wojnie się do niego zgłosić. „Matka przepisała adres i powszywała zapiski w nasze kożuchy”- wspomina Pani Maria. Po wojnie Jance udało się skontaktować z wujem.

Ucieczka z krakowskiego getta

Historia ucieczki rodziny Feldmanów z krakowskiego getta jest przerażająca dla nas, żyjących w wolnej Polsce. Przedstawia tragedie ludzi, którzy byli prześladowani wyłącznie za swoje pochodzenie. to dokument losu tych, którzy chcieli przeżyć za wszelką cenę, a skazano ich na upodlenie.


Pani Róża z dwoma córkami: Janką i Ewą (starsza od Janki 3 lata) została zamurowana przez męża w piwnicy z zapasami żywności i wody. W kryjówce działy się straszne rzeczy. Po miesiącu zostały one uwolnione i musiały uciekać. Mąż Pani Róży został wywieziony do obozu. Pozostawione same sobie, przez całą noc, likwidacji getta, przesiedziały w podwórkowej ubikacji, gdzie pani Feldman wyrwała sobie z ust wszystkie złote zęby. Rano dała je jednemu z żołnierzy Wermachtu wraz z biżuterią i dzięki temu udało im się uciec poza getto.

Poszły do kamienicy, której właścicielami byli rodzice pani Róży. Mieszkał tam stary dozorca z rodziną. Rodzice Pani Róży bardzo pomagali w wychowaniu jego dzieci, dawali pieniądze na ich utrzymanie i edukację. Dozorca od razu się nimi zaopiekował. Jego syn nawiązał kontakt z łączniczką Krystą (przeżyła wojnę i też dostała Medal Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata). Zdobyła ona dokumenty, które były bardzo dobrze „zrobione” i wystawione na nazwisko Kwiatkowska. Wyglądały tak jakby były wystawione przez Kościół.

Ewa została w Krakowie (miała odmrożone stopy), a Pani Róża i Janka zostały przez panią Krystę przewiezione pociągiem do Warszawy. Nie miały semickich rysów, więc przejazd pociągiem nie wiązał się z zagrożeniem. W tym samym czasie Krysta skontaktowała się z Zofią Kossak, a ta znalazła miejsce dla pani Róży i Janeczki w domu państwa Jętkiewiczów.

Przyprowadzili je do nas do domu zahukane, zabiedzone, wychudzone”– wspomina pani Maria. – „Janeczka – z początku zastraszone dziecko - szybko doszła do siebie. Bawiła się moimi lalkami i zaczęła się uśmiechać”.

Żydówki zamieszkały w mieszkaniu państwa Jętkiewiczów. Pani Róża Kwiatkowska (bo na takie nazwisko zostały wyrobione przez organizację konspiracyjną dokumenty) nie wychodziła z pokoju, ale Janeczka była wychowywana normalnie. Wychodziła nawet na podwórko i bawiła się z dziećmi sąsiadów. „Sąsiadom powiedziało się że jest to dziecko kuzynki z Zamojszczyzny (był to okres pacyfikacji tego regionu) i jakoś tak się to przyjęło w całej kamienicy”. Każda z rodzin z Twardej 11 była zaangażowana w konspiracje, więc nie było zagrożenia od strony sąsiadów.

Mama była spontaniczna i od razu się zgodziła ale Ojciec miał pewne opory...

Ratowanie rodziny Feldmanów było zbiegiem okoliczności. Pani Maria chodziła do liceum im. Emilii Plater w Warszawie i nie miała styczności ze środowiskiem żydowskim. „Ojciec uważał że nie należy popierać handlu żydowskiego. Nie mówiło się mu o zakupach w Żydowskich sklepach w naszej kamienicy. Jednak cała rodzina była poruszona faktem prześladowania Żydów (opaski, budowa getta)”- wspomina pani Maria.

Nasz dom przy ul .Twardej był bardzo zaangażowany w konspirację. Odbywały się tu komplety gimnazjalne i był jeden pokój dla dziewcząt z medycyny, z Latającego Uniwersytetu. Przez pewien czas w domu ukrywała się też Zofia Kossak-Szczucka (powinowata mojej matki) i jej syn Witold Szatkowski.

Zofia Kossak-Szczucka, nazywana przez nas Ciocią, była współorganizatorką Żegoty. Z oddaniem zajmowała się misją ratowania żydowskich dzieci i „upychała” je w polskich rodzinach inteligenckich” Na początku ’42 roku, zwróciła się z prośbą o przechowanie dwóch Żydówek, matki Róży Feldman oraz jej córki Janki. Uciekły one z getta krakowskiego. „Mama była spontaniczna i od razu się zgodziła ale Ojciec miał pewne opory. Musiał się szybko zdecydować, ale bał się narażać całej rodziny. Jednak Cioci udało się go ubłagać”

Pani Maria i jej rodzina uważali że naturalnym obowiązkiem chrześcijanina jest pomoc innym w trudnej sytuacji.